potrzebny, ale gdyby go zabrakło, stary czułby się osieroconym.
O. Szymon, wychodząc, gdy przyjaciela tego miał wziąć z sobą, nie potrzebował go szukać, ani patrzeć nawet; sięgał szeroką dłonią i był pewnym, że go w niej uczuje...
Jak ten kamień Mickiewicza, z którego łza pociec była powinna, tak z kija tego, noszonego przez lata długie, terazby wycisnąć się może dały mnogie wspomnienia. Razem ze starcem ileż to oni odwiedzili chat, ile przebyli dróg!
Po kiju tym, stojącym pokornie przy drzwiach poznawano bytność o. Szymona... Zdawało się, że sękate drzewo nabyło fizjognomji jakiejś, przypominającej swego pana.
Był to kij taki, który czasem kładną do trumny...
O. Szymon, gdy szedł pieszo, choćby się na nim opierać nie potrzebował, brał go zawsze z sobą. Zdawało mu się, że on takby tęsknił po nim, jak stary po tym niemym przyjacielu.
Jak zawsze, nawet zimą, okno celi o. Szymona było i teraz otwarte. Potrzebował powietrza... Wprowadziwszy tu Kalasa, chciał je zamknąć staruszek; ale grzeczny młodzieniec zaręczył, że i on bardzo lubi powietrze.
Rozmowa się poczęła o Bużeńskim. Niedługo lawirując, Kalas wprost przystąpił ad rem[1] chcąc wybadać coś więcej o nieznajomym.
Wzdychał biedak i nie taił tego, że w zmarłym domyślał się przeciwnika swego przyjaciela.
— Na nieszczęście ja waćpanu o nim nic więcej powiedzieć nie potrafię nad to, com p. Bużeńskiemu mówił. Nie chcąc być natrętnym, ani badać waćpana o historję porucznika, lecz dla nas też świadomość jej nie byłaby obojętną. Umielibyśmy się z nim może obchodzić właściwiej. Bużeński ciągle się wydaje podraźnionym, zniecierpliwionym... możeśmy temu winni mimowoli...
Kalas stał zakłopotany.
— Nikt temu nie winien, oprócz niego samego — rzekł. — Historję mojego przyjaciela znam jak swoją własną, lecz gdy on milczy i tai się z nią, mogęż ja się z nią zwierzać?
— Nie nalegam też — rzekł o. Szymon. — Żal mi go bardzo... Zagrzązł w świata tego kale i więzach... człowiek biedny!
— Tak i bardzo biedny — odparł Kalas. — Cóż, gdy na to pono rady niema.
- ↑ Do rzeczy.