śmiechy. Na niektórych z twarzy tych nieudolny pendzel wyraził jednak uniesienie i ekstazę.
Z obłoków spadające promienie, aureole otaczające głowy, całe sceny odgrywające się w niebiosach, muzyki i chóry aniołów, dramaty grobowe i męczeńskie na ziemi, w sprzeczności z niebem rojącem się istotami powietrznemi — wszystko to przenosiło patrzącego w jakieś wieki i dzieje jakby przez poezję stworzone, w chwili pobożnego marzenia.
W pośrodku, między wielkiemi scenami z żywotów, wisiały gdzieniegdzie portrety, realizmem nielitościwym urągające tym scenom idealnym.
Zjawili się tu wyschli asceci, jakimś ogniem wewnętrznym wygorzeli i spaleni, jak Kapistran; ludzie z twarzami pospolitemi, rysów gminnych, w których świętość kryła się pod pokorną brzydotą; zadumani mężowie, z trupią głową pod krzyżem; święci, do których zstępowali z Komunią anioły, z liljami cherubiny...
Gdy wychodząc z celi po raz pierwszy, spojrzał na ściany porucznik, ogarnął go niemal strach jakiś, tak mu się to wydało dzikie i brzydkie. Nawykł był w malowaniach szukać tylko mdłego wdzięku bez myśli, a tu myśl była dlań spowitą, niedostępną — hieroglifem.
Wolał też odwrócić oczy...
Długi korytarz jednostajny wydał mu się smutnym jak więzienie, a podwórko z posągiem i jałowcem przypominało campo santa w Pizie i cmentarz.
Lecz właśnie promień słońca wdarł się tu, oblał część dziedzińca i zakradł się aż na posadzkę i ściany. Wróble szczebiotały około okien. Tam u góry było życie, za murami swoboda.
Porucznik westchnął, myśląc że przecież kiedyś się stąd uwolni.
Mimowoli przypomniała mu się przeszłość pełna życia, ruchu, dramatu, a w takiej sprzeczności z tym spokojem, który tu od lat kilkuset nie był przerwany na chwilę.
Jak ten zegar czasu niepostrzeżenie się wlókł, jak życie musiało się wydawać długiem!
Bużeński wolnym krokiem przeszedł całe krużganki i przeczytał podpisy pod niektóremi wizerunkami.
Wlókł się tak zadumany, gdy mu o. Anioł drogę zastąpił ze swą twarzą zawsze ożywioną i błyszczącemi oczyma.
— W korytarzu trochę chłodno, poruczniku — rzekł.
— Ba! a mnie w celi naprzykrzyło się już siedzieć — zawołał Bużeński. — Dobrze to wam, coście już w tej
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.