Przeżegnał o. Rafał stronę, w którą odszedł Bużeński i szepnął:
— Niech mu Bóg miłościw będzie!..
Nadchodziła wiosna. Jak gdyby z tą porą roku, która świat do życia rozbudza i w poruczniku krew żywiej płynąć zaczęła, wyglądał oknem, otwierał je, tęsknił, narzekał, a właśnie teraz, gdy mu z klasztoru wyjść najpilniej było rany obie zajątrzyły się niespodzianie i stan chorego się pogorszył.
Berko dowodził, gdy go Bużeński łajał i targał nielitościwie za włos, że on sam winien temu.
— Trzeba być spokojnym: pan w sobie krew poburza. Na to lekarstwa niema ani doktora, kiedy kto chce sam być chorym.
Gniewał się Bużeński, nie chcąc tych dowodzeń słuchać.
— Osioł jesteś! — krzyczał. — Gdybym się dostał w ręce tego, co mnie po pojedynku z Salmisem leczył, jużbym dawno zdrów był.
Berko ramionami ruszał.
Niewola ta w celi tak znużyła Bużeńskiego, że skoro tylko zaświeciło słońce, choć powietrze było chłodne, żadnych nie słuchając przestróg i refleksyj, wybiegał to do stajen, to do ogrodu.
Z litościwych ojców, choć towarzystwo porucznika wcale im przyjemnem nie było, a często nieznośnem, gdy w cyniczne swe wpadł usposobienie, zawsze ktoś mu towarzyszył lub był w pogotowiu go rozrywać.
Z wiosną spodziewał się Bużeński odwiedzin swego Kalasa, ale ten mu dał znać, że od chorągwi jeszcze absentować[2] się nie może.
Wszystko to razem niecierpliwiło go do najwyższego stopnia. Zmęczony bezczynnością i bezbarwnością jednostajnego życia, często błądził jak męczennik po klasztorze całym i z biedy i nudów, zwiedzał wszystke jego zakątki.
Tak dnia jednego, niespodzianie klucz w zamku zobaczywszy we drzwiach bibljotecznych, wiedząc, że tam pewno znajdzie o. Serafina, choć z nim najmniej miał stosunków, — przez prostą ciekawość wsunął się do wielkiej sali, której dotąd jeszcze nie oglądał.
Odpowiadała ona rozmiarami na dole znajdującemu się refektarzowi, lecz okna większe czyniły ją świetlejszą i weselszą od niego.
Fundator konwentu, choć wiedział, że zadaniem zakonu św. Franciszka nie była uczoność, ale praktyka po-