i naczyńka, kwiatów pełne. Były one bardzo rozmaite i proste i łatwo się domyśleć było, że pochodziły z ofiar pobożnych, które zakonnik starał się tak ustawić, aby i one tu były, a nie raziły pospolitością lub szpetotą.
Obok dzbanuszka porcelanowego, stał i kubek gliniany, mówiąc o skromnej ofierze. Sam posąg nawet nie obronił się przyozdobieniu, bo na szyi jego widać było kilka rzędów paciorek kolorowych, bursztynów i korali.
Wszystko to razem fantastycznie się wyłaniało z nocy, a małe lampki i jedna większa, zwieszona od sufitu, łagodnemi światełkami grały na tej arfie tonów stłumionych.
Dalej już w prawo nie widać było nic, tylko szerokie linje ścian i koliste sklepienia, a na tle ich posągi ledwie dojrzane i obrazy, jakby ciemnością zamknięte.
Bużeński stał, wpatrując się bardzo długo i ciekawie. Obraz dla niego był nowym zupełnie i to co widział w osobliwszy sposób godziło się ze wspomnieniami jego, bo i one tak mglisto a niewyraźnie występowały na tle zabrukanem pamięci.
Sceptyk i szyderca, znajdował dziwne jakieś upodobanie w tem widowisku, nie mogąc sobie wytłumaczyć, co go tu przykuwało. Oczyma ciekawemi sięgał na prawo i lewo po przedmiotach niewyraźnych, usiłując odgadnąć ich tajemnice.
Wszędzie stała przed nim powaga i groza życia, lub przypomnienie śmierci, o której on nigdy nie myślał. Tak samo i ta strona surowa żywota była mu obcą: z niej tryskały myśli prawie niezrozumiałe, lecz tak z rzeczywistością zgodne, że ich o przesadę i fałsz nie mógł obwiniać.
Dla niego był to jakby nowy świat, który miał prawo bytu, choć on stał poza nim. Zatem były dwa życia, dwa światy w walce z sobą, a prawda tylko w jednym z nich mieszkać mogła.
W prawo, dalej trochę z poza filaru, silniej od okna górnego oświecona, wisiała chorągiew żałobna. Trupie głowy białe, wyraźnie odbijały się na niej. Bużeński długo się im przypatrywał, myśląc oddawna po raz pierwszy o śmierci.
Nie lękał się on jej, ale nigdy poza nią nie wybiegł myślą. Dla niego głębiej, dalej była tylko noc i nicość.
Poruszenie zakonnika, który ukończywszy modlitwę podniósł się zwolna, rozbudziło i porucznika z zadumy tak duszącej go, iż tchnąć musiał piersią całą, aby do życia powrócić.
W zwolna idącym mnichu poznał, zdziwiony trochę nie żadnego z ascetów starszych, ale wesołego prostacz-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.