Zrana, gdy wozy i ludzie porucznika i Kalasa stały już u bramy klasztoru, gotowe do wyruszenia, w murach panował nadzwyczajny ruch i wszyscy byli zaprzątnięci wyjazdem. Co żyło, powysuwało się z cel i komórek.
Służba klasztorna, po pańsku wynagrodzona, żałowała Bużeńskiego i jego czeladzi, z którą żyła w najlepszej komitywie. Wszyscy niemal z orszaku porucznika raniuchno na intencję podróży poszli słuchać mszy świętej przed ołtarzem Najśw. Panny, odprawionej przez o. Gabrjela. Bo choć pan bezbożnikiem był, a niewiara jego oddziaływała potroszę na służbę, w prostaczkach nie tak łatwo zachwiać tem, co z mlekiem wyssali.
Gdy się to działo, Bużeński się odziewał do drogi, którą uparł się odbywać konno, przynajmniej dopóty, dopóki starczą siły.
Był tego przekonania, że na koniu rychlej odzyska postradaną swobodę ruchów i dawną rzeźkość.
Jeszcze się obaj z Kalasem nie poprzepasywali do drogi, gdy już zakonnicy na pożegnanie schodzić się zaczęli.
Jeden z pierwszych przybył o. Rafał, jako gospodarz. Tęskno mu było, że ten gość po staroświecku i po chrześcijańsku nie chciał wnijść do kościoła ani na chwilę, podziękować Bogu za wyzdrowienie, a prosić o błogosławieństwo. W rytuałach kościelnych, w starych agendach znajduje się wszakże taka benedykcja podróżnych.
Dawniej, gdy wszystkie podróże były z wielu niebezpieczeństwami połączone, obyczaj prawie powszechny prowadził zabierających się w drogę do kościoła. Bużeńskiemu jednak o tem ani mówić nie było można. O. Rafał patrzył na spieszącego i rozgorączkowanego swojego gościa z politowaniem wielkiem.
— Jeszcze raz, ojcze gwardjanie — odezwał się rubasznie porucznik — tysiączne dzięki wam! Byliście dla mnie, nieznośnego natręta, bardzo miłościwymi. Nie umiem wypowiedzieć, jak wdzięczny jestem. Sam to czuję, żem dokuczył, ale naturę mam psią, zjadliwą.
— Wierzcie mi, poruczniku — przerwał ksiądz — że nie tylkoście nam się nie naprzykrzyli, ale tęskno będzie po was wszystkim. Nie umiemy inaczej okazać wam afektu, tylko po mniszemu modlić się za was będziemy.
Drzwi niedomknięte otworzyły się i wszedł o. Serafin z książeczką w ręku.
Z nim najmniej obcował Bużeński, ale miał wielkie poszanowanie dla niego i jakąś niewytłumaczoną przed nim trwogę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.