zawsze na zawołanie uśmiech ten zdawkowy, którym wszystkich czarował. Obdarzył nim i Bużeńskiego. W chwilę potem, o trzy kroki od siebie, niespodzianie ujrzał wojewodzicową. Tyle mu ona przypominała, iż mimo całego męstwa swego, zaniemiał i pobladł.
Nadzwyczaj strojna, jaśniejąca pięknością, której znamieniem była śmiałość i zuchwałe narzucanie się, okryta brylantami, obwita w koronki, stała przed nim, jak urągające się widmo jakieś.
W twarzyczce jej nie dostrzegł ani cienia strachu, niepewności, wahania się. Zmierzyła go wielkiemi oczyma, a gdy, przystąpiwszy, ukłonił się jej, pierwsza go powitała ze swobodą niepojętą.
— Miło mi pana porucznika tu spotkać.
Wachlarzyk przyłożyła do ust i patrząc nań, zaczęła się uśmiechać. Bużeński stał jeszcze skamieniały.
— Mąż mój mówił mi, iż miał przyjemność zrobić z nim znajomość.
Bużeński dostrzegł, że ze stron zwracano na nich oczy; to mu bodźca dodało.
— Pani mi pozwoli, abym jej złożył uszanowanie!
— Spodziewam się! — przerwała młoda pani. — Czekałam na wizytę i mam do niej prawo.
Nie uszło zapewne oka wojewodzicowej wrażenie, jakie uczyniła na dawnym swym wielbicielu. Była pewną, że panowanie nad nim odzyska i korzystając z tego, że towarzystwo otaczające zajęte było przybywającym Anglikiem jakimś, dodała półgłosem:
— Przeszłości trzeba zapomnieć i wzajemne winy sobie przebaczyć. Rozumiesz mnie pan?...
Resztę wzrokiem dopełniwszy, skinęła na męża, wachlarzem, a gdy ten, przebiwszy się przez tłum, przyleciał natychmiast, zawołała, wskazując porucznika:
— Proś-że pana Bużeńskiego, aby bez ceremonji przyszedł do nas na obiad we czwartek.
Wojewodzic oburącz uchwycił dłoń porucznika, a gdy się ta ceremonja odbywała, piękna pani skorzystała z chwili, wstała i odeszła.
Długo potem Bużeński przyjść do siebie nie mógł.
Na wieczorze u pani Lubelskiej nie było Kalasa; porucznik natychmiast wyjechał, aby się z nim rozmówić o tem, co go spotkało. Nie zastał jednak przyjaciela i miał czas, czekając na niego, rozmyślać, ważyć, jak mu postąpić należało.
Własne jego zuchwalstwo, które on sam uważał za
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.