Solecki powróciwszy do domu, uczuł się po przechadzce tak szalenie rozkochanym, iż wyjazd nazajutrz już naznaczony do dóbr swoich, odłożył pod pozorem niezdrowia. Dla innych służył za pretekst ów nieszczęsny proces z żydem o las, którego roztrzygnięcie się ociągało.
Solecki nie grzeszył zbytnią przebiegłością, lecz w razach gdy serce jest mocno zajęte, człowiekowi przybywa sprytu. Probatum est.
Czuł to dobrze iż sam sobie rady nie da, że zadanie zbałamucenia kobiety już obałamuconej, nadzwyczaj było trudnem, choćby dla tego iż się narażała na zarzut nieprzebaczonej płochości. Jedną winę mogło serce tłómaczyć, dwóch — nic. — Tym czasem był w takiem usposobieniu, iż sam do siebie wykrzykiwał. — Choćby mnie to pięćdziesiąt, choćby sto tysięcy miało kosztować. Raz człowiek żyje — drugiej takiej na świecie nie znajdę!
Przychodziło mu na myśl, iż mógłby w sprawie serca swego zainteresować panią Rumińską.
Lecz tej sprawie należało dać dojrzeć i obcesowo się do niej rwać nie było podobna. Mógł też może jeśli nie czem innem to radą być pomocnym Prozorowicz?...
Koniec końców rozum dyktował, siedzieć, starać się wdzierać do domu i — szczęścia probować. — Nie domyślał się tego wcale iż pomocników mógł znaleść
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.