Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ona pono zakochana w Marszałkowiczu, ja po francuzku nie umiem... tam to chłopiec galant, ja prostak.
— Co u kata! zawołał burgrabia — młody, bogaty, przystojny miałbyś wątpić o sobie.
— Ono to prawda... lat nie mam trzydzieści... majątek czysty i niemały, niczego twarz... tylko ta francuzczyzna.
— Na to nikt zważać nie będzie! odezwał się Prozorowicz — idź a śmiało... pomożemy ci...
Po długiej naradzie i rozmowie z burgrabią pan Solecki powrócił do miasta znacznie śmielszy, postanowił ryzykować, i idąc za radą starego, który mu na ostatku powiedział: choćbyś spadł z takiego konia i lecieć miło... a zresztą korony nie masz na głowie.
Wieczorem tegoż dnia poszedł do Rumińskiej, powiedziano mu że nikogo nie ma w domu. Ale że był podejrzliwy i chytrawy, nastawił ucha, popatrzał przez szczeliny, i doszedł że sama jejmość była u siebie a przyjmować tylko nie chciała. Chłopakowi dał rubla i szepnął mu żeby pani pięknie poprosił o słówko rozmowy. — Chłopiec sam się nie ważąc na taką wyprawę, poufałą garderobianę pani, pannę Felicyę przyprowadził. Z tą pod oknem poszeptawszy pan Solecki — czekał. Puszczono go wreście do gabinetu samej pani.
Trochę zmieszana przyjęła go Rumińska, odgadywała już co się święci.
— Pani dobrodziejko, składając ręce odezwał się Solecki, pani mi przebaczy..
Wskazano mu krzesło.
— Przychodzę do niej, począł, jak do — do — opatrzności! (Innego wyrazu biedny ex-pisarz nie znalazł w swoim słowniku). Pani mnie możesz uratować, uszczęśliwić, lub — uczynić na całe życie biednym.
— Na miłość Bożą — o cóż idzie?
— Pani dobrodziejko — zakochałem się szalenie w pani Fanteckiej.