mność... patrząc na niego, wpadłam we wściekłość prawie — ja nie wiem sama — nie wiem nic nad to jedno, że chcę być wolną i twoją...
Bernard z młodzieńczym zapałem już nie ręce jej, ale się rzucił całować stopy... Spojrzała nań i porwała się nagle.
— Chodź — zastać, zobaczyć nas tu mogą. Nim powróci z pola, mamy jeszcze pół godziny czasu... chcę ci się wyspowiadać... chcę się sama wytłumaczyć przed sobą. Ja z nim wyżyć nie potrafię.
Odetchnęła silnie i iść poczęła, wlokąc za sobą Bernarda, ścieżyną coraz węższą i wilgotniejszą.
Głos jej drżący, poruszony, słaby w początku, w uniesieniu podnosił się coraz śmielej i stawał się gorętszym.
— Nie znałeś mnie dawniej, gdym jeszcze była wolną i szczęśliwą... gdy mnie ojciec wypieścił i wykołysał, jakby na królową. Mój Boże, jak to krótko, krótko trwało! Zaledwie oczy otworzyłam na świat i wolność, już je ciemna żałoba okryła. Byliśmy ubodzy, ale ojciec mój pracował dla mnie i otaczał dostatkiem. Tak mnie kochał. Któż wie, tą pracą dla dziecka zabił się może... Zostałam sierotą, na rękach zimnego opiekuna... Nie znałam ludzi i świata, wiedziałam tylko żem była, jak nazywano, piękną...
Opiekun ubogą, przestraszoną, zmusił, wydał za tego człowieka. Znasz go?
Cały świat mnie potępi. Spojrzeć na niego, łagodność i dobroć sama — spokój w twarzy, uśmiech na ustach, niezachwiany chłód i panowanie nad sobą.
Z tą samą krwią zimną przyjmuje szczęście i patrzy na spadające pioruny, czy kamień! Czegóż mi w domu braknie? Uboga sierota, mam o czem zamarzę, nie słyszę od niego surowszego słowa... obchodzi się ze mną jak z dziecięciem, pobłażający jest jak dla obłąkanej, a znęca się i katuje...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.