Na to szczebiotanie wyszła i ciocia Turska. Jednego spojrzenia dosyć jej było, ażeby poznać, że Bernard był pod naciskiem jakiegoś wielkiego cierpienia. Podwoiła więc wesołości i dowcipu, aby go rozerwać...
— Ja mówię, odezwała się około herbaty biegając Anzelmka, że to nie ma nic brzydszego jak się starzeć. Oto proszę cioci... ten Bernard... taki był niedawno wesół i wyśmienity, a teraz ponury, smutny... jakby chory... Jabym go gdzie wyprawiła na kuracyę...
— Prawda — dodała chorążyna — Bernard się nawet zbyt wcześnie jakoś zestarzał... a raczej spoważniał — ale ty jako dobra siostra powinnaś go swoją wesołością wyleczyć.
W tej chwili trudnem nieco było rozchmurzyć biednego chłopca, przecież Anzelmce udało się wspomnieniami dawnemi zatrzeć świeże i zawiązać z nim cale ożywioną rozmowę. Oczki jej niewinne, nieznające własnej siły, pomagały do tego wielce...
Marszałkowicz zabawił tu daleko dłużej niż miał zamiar, trochę się rozerwał, a przynajmniej uspokoił.
Miał odchodzić, gdy ciocia Turska zatrzymała go, szepnąwszy mu na ucho, że ma z nim kilka słów do pomówienia.
— Nie chciałam ci tego mówić wcześniej — szepnęła — ale istotnie — miałam nawet posłać po ciebie.
Odeszli razem w drugi koniec salonu.
— Przychodził dziś do mnie Prozorowicz — rzekła — nie wiedząc gdzie ciebie szukać. Matka ma zaś do ciebie żal — nie wchodzę tam w to za co i jaki... ale ją zmartwiłeś mocno. Ty wiesz jak ona czuje najmniejszą rzecz silnie i bierze do serca. Zdaje się, że i to nieporozumienie zbytecznie ją obeszło... od dni kilku leży chora...
— Nie ma zapewne nic niebezpiecznego, jednakże doktór siedzi tam, jest dosyć cierpiącą i zdaje mi się, że obowiązkiem twoim było by pojechać do Stadnicy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.