Pani Fantecka uśmiechnęła się. Solecki pocałował ją w rękę — i szepnął:
— Niech pani dobrodziejka z tym panem Bernardem nie odkłada — czem prędzej skończyć tem lepiej — jak Boga mego kocham — resztę ja biorę na siebie.
Pomniejsze niektóre układy odbyły się ścicha, poufnie, w coraz lepszem porozumieniu. Pius się godził na wszystko, wymagał stosunkowo nie wiele, Seweryna poczuła od pierwszego zbliżenia się że nad nim panować będzie.
Gdy po ukończeniu herbaty i nakarmieniu pieska przez Julkę, pani Rumińska, ona i Grzybowicz weszli do saloniku, znaleźli pana Soleckiego na kozetce z panią Fantecką tak blisko siebie siedzących i sobą zajętych — że Balbina się zarumieniła, domyślając iż umowa musiała być zawartą.
W chwilę potem postrzegła pierścień na palcu przyjaciółki i już nie potrzebowała jej pytać o to. Sama zresztą postawa i mina bardzo szczęśliwego Soleckiego dostateczną była, by zdradzić tajemnicę. Reszta wieczoru upłynęła na nic znaczącej rozmowie. Gdy Pius z Grzybowiczem wyszli, zawsze teatralna w swych ruchach i mowie Fantecka, rzuciła się na szyję przyjaciółce.
— Balbisiu — pobłogosław nas! Stało się — los mój rozstrzygnięty... Ofiarę z siebie czynię dla szczęścia Bernardka! Idę za Soleckiego — dałam mu słowo...
Apostrofa ta nie zdziwiła wcale gospodyni...
— No — chwała Bogu — odezwała się — raz się to przecie skończy... Myślże teraz jak odprawisz pana Bernarda tak ażeby awantury nie zrobił Soleckiemu, lub sam nie padł ofiarą twoją.
— A! ten mój złotowłosy! dobry, czuły Bernaś! o! tak jak on nikt mnie kochać nie będzie...
Chociaż — rzekła zmieniając ton — chociaż wiesz, Solecki też rozgorzał strasznie! Ja z nim zrobię co zechcę.
— Ale z Bernardem? cóż z nim poczniesz?
— Proszę cię — zawołała Seweryna — muszę czekać
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.