aż przyjedzie i znaleść jakiś pretekst. Na tym mi nie zabraknie... Matka — rodzina — jego szczęście, moje położenie. Ja przecie dla niego czynię tę ofiarę.
— Tak... słyszałam o tem — cicho szepnęła pani Balbina.
Przyszła pani Solecka była w usposobieniu długiego bardzo rozpamiętywania swej domniemanej przyszłości, mówić zaczynała o domu, o dworze, o życiu, o wszystkiem aż do ekwipaża i liberyi, ale pani Rumińska jakby naumyślnie miała tyle do biegania z kluczykami, tak jakoś była roztargiona iż się wyspowiadać z marzeń swoich nie miała przed kim. Poszła więc do zwierciadła u którego bardzo przesiadywać lubiła i rozpuściwszy czarne włosy, zwijając je na paluszkach, rozmyślała po cichu sama przyszłe szczęście swoje, napawając się niem przedwcześnie...
Na toalecie pod lustrem leżał cały stos listów Bernarda, rozpieczętowanych i nietkniętych: spojrzała na nie i westchnęła...
Wzięła nawet jeden z nich od niechcenia, położyła go przed sobą i jakiś czas go uśmiechając się smutnie czytała, niekiedy poruszając ślicznemi ramionami białemi.
Ktoby ją był zobaczył tak zadumaną nad temi poetycznemi młodzieńczemi utworami serca, wniósłby pewnie iż ją wielce zajmowały. W myśli przecież więcej myślała o przepychu, z jakim dom urządzi, niż o miłości Bernarda, która jej się wydawała jakąś dziwaczną, straszną.
Żal jej trochę było złotowłosego anioła — serce uderzyło czasem, a głowa wnet unosiła gdzieindziej. Odsunąwszy list poczęła się wpatrywać w pierścień, który jej na palce włożył Solecki. Błyszczał na nim soliter śliczny, a odbijające się światło iskrami go okrywało.
Zdjęła go aby obejrzeć — piękny był i na ręku wydawał się dziwnie ładnie, jakby dla tych palców był zrobiony... Seweryna pomyślała że z takich kamieni na szyję sznur byłby cudowny.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.