Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.


Wedle pomysłu Prozorowicza, Bernard zabrał się smutny, razem z ciocią Turską i Anzelmką do Stadnicy. W obszernym powozie było dosyć miejsca. Siadł na przodzie milczący, zaszył się w kątek i dumał. Anzelmka baczne nań miała oko, niemogąc pojąć po kim by tak bardzo mógł tęsknić. Wytłumaczyła to sobie później niespokojnością o zdrowie matki.
Pierwsza część podróży upłynęła w milczeniu prawie. Bernard dał się jednak ku wieczorowi wciągnąć w rozmowę kuzynce, która na sercu miała żeby go rozbawić koniecznie. Szczebiotała nieustannie, a że ostatnie lata spędziła z ciotką, kończąc wychowanie za granicą, obfitego przedmiotu dostarczały jej wspomnienia tych wycieczek po Europie.
Anzelmka miała dar łatwej wymowy i nadawała naiwny wdzięk każdemu opowiadaniu swojemu. Bernard rozchmurzył się trochę. Drugiego dnia, zbliżając się do Stadnicy, należało się naradzić nad tem jak Bernard miał postąpić — czy marszałkowę przygotować należało cioci Turskiej... lub nie... Niemożna więc było przed Anzelmką już zachować tajemnicy z tego, że pani Znińska zażalona była na syna. Nie wspomniano tylko za co.
Anzelmka zdziwiła się tem mocno i przestraszyła, łzy jej w oczach stanęły. Kochała matkę Bernarda jak własną, przywiązana była do niego, żal jej było