— Zaprawdę, dziwne powitanie po długiem rozstaniu?
Seweryna ruszyła ramionami.
— Matka pańska nie zezwala?
— Dotąd tego nie mogłem u niej pozyskać.
— A ja w takiem położeniu trwać dłużej nie mogę i nie myślę. Dosyć tego, ja zrywam, — chcę być swobodną i będę wiedziała jak sobą rozporządzić... Muszę się przecież ratować.
Bernard którego ta rozmowa rozczarowała ostatecznie, skłonił się odstępując kilka kroków.
— Pani zrywasz? zapytał.
— Tak jest, zrywam! Słyszałeś pan! zrywam.
Tu była prawie pewną wybuchu, łez, rozpaczy. Spojrzała i zobaczyła go zwolna naciągającego zdjętą przed chwilą rękawiczkę. Na jego twarzy wystygły jakiś malował się smutek, usta skrzywione ironicznie drżały...
Ukłonił się nisko — i zwrócił ku drzwiom: Fantecka jak osłupiała stanęła...
— Żegnam panią! rzekł cicho. Jeślim zawinił, przebaczyć mi raczysz. Byłem młody niedoświadczony — szczęście dla mnie za wielkie... obowiązki nad siły... Nie proszę o nic oprócz o przebaczenie.
Seweryna grała do tej pory tragedyą na zimno, ten głos, postawa, wejrzenie na Bernarda, poruszyło jej serce — zrobiło się żal tego biednego, któremu odjęła co miał na świecie najdroższego... błyskawica przesunęła się po głowie, chciała pogonić za nim — pożegnać go inaczej, lecz drzwi się już zamknęły — zniknął.
Z nim razem znikło i dla niej pierwsze i ostatnie uczucie i szczęścia marzenie... Pożałowała go teraz choć wiedziała, że w pół godziny byłaby go się pozbyła ostygłszy. Wchodząca pani Rumińska zastała ją przy oknie zamyśloną, milczącą, smutną. Przez drzwi słyszała rozmowę całą.
— A zatem — rzekła — stało się, jesteś wolną.
— Tak... stało się — nie wiem... nie pojmuję dla
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.