Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

czego przyjął to tak zimno. Ktoś mnie zdradził. Pomimo to, gdybym chciała, dosyć by mi było zawołać i kazać położyć się u nóg moich... O! powrócił by, powrócił!
Balbina potrząsła główką. Coś wątpić sobie o tem pozwalam — szepnęła... Stało się, winszuję ci, bo nie zawsze się to tak gładko i spokojnie rozwiązać daje — ale ty — ty jesteś we wszystkiem szczęśliwa. Mnie go żal serdecznie! Soleckich jest na świecie mnóstwo — Bernard był jeden...
— Nie mówmy o tem — dokończyła Fantecka.
— Późno wieczorem po herbacie, nadszedł pomięszany Solecki. Seweryna przyjęła go chmurno.
— Zerwałam dla pana z Marszałkowiczem, rzekła głośno — niechże się pan o rozwód stara natychmiast.
— Tak, dodała przytomna gospodyni — pan powinieneś ocenić uczynioną dla siebie ofiarę i pamiętać jakie bierzesz obowiązki...
Solecki w piersi się uderzył.
— Pani, niech mnie dyabli wezmą...
— Ale oduczże się pan tego.
— A! przepraszam — niech mnie pioruny jasne...
— Panie Solecki! rozśmiała się gospodyni.
— Do stu katów — kiedy się oduczyć nie mogę.
Obie kobiety się rozśmiały i dobry humor zapanował na chwilę...
Bernard wrócił nie rychło do dworku.
Błądził długo po miasteczku, nie potrzebując ani się spieszyć nigdzie, ani zajmując czemkolwiek. Próżnia w sercu bolała.
Już było późno, gdy usłyszał go powracającego Prozorowicz: otworzył drzwi i wprowadził do siebie. Ogień się palił na kominku, mops przy nim grzał nos świecący. Burgrabina robiła drzemiąc pończochę.
— Zajdź pan do nas — ciepło jak w uchu, a w tych izbach dużych, choć palono — psy gonić tak wiatr po nich chodzi.
Z oczów mu chciał coś odgadnąć.