Marszałkowa podziękowała Bogu za ocalenie syna, a powinna też była dziękować i Prozorowiczowi, którego zabiegi, nie mało się przyczyniły do — wybicia Klina klinem.
Lecz że nic ludzkiego po myśli ludzkiej nie idzie posłusznie, nawet Prozorowicz nie mógł osiągnąć celu swoich troskliwych starań. Bernard był wprawdzie w serdecznych stosunkach braterskich z Anzelmką, ale serce jego ściśnięte, nie szukało pociechy w odnowieniu uczucia, na którem taki zawód poniosło.
Pani marszałkowa postrzegła wkrótce, iż myśl trzeba było co najmniej odroczyć. Bernard wypraszał się, aby mógł podróżować, matka nie była od tego, zwłaszcza, że naówczas jeszcze o wyjeździe Fanteckiego z domu mowy nie było.
Spoważniał Zniński po tej katastrofie, a życiu szukając celu jakiegoś zajął się nauką. Matka nie była przeciwną — podróż więc miała cel naukowy.
Anzelmka tymczasem z ciocią Turska wyjechała do siebie. Ze strony Bernarda była tylko ku niej przyjazń, w jej sercu zrodziło się uczucie daleko silniejsze ale dziewczę kryło się z niem, jak ze skarbem i było pewne, że ani on, ani mamcia, ani ciocia się go nie domyśla. Czy się na tem nie myliła, nie wiemy. Anzelmka po cichu poprzysięgła nawet sobie, że nigdy za mąż nie pójdzie, że będzie czekała i gotowa zostać starą panną.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.