— Panie podsędku, panie Kalasanty dobrodzieju, zawołał, głos tłumiąc — na miłość Bożą, nie powtarzajcie takich rzeczy...
— Bóg z tobą, złotowłosy młodzieńcze, począł stary kawaler — Bóg z tobą, ja mogę milczeć dla przyjaźni twojej — ale to nic nie pomoże... Ludzie mają oczy, co więcej, takie sprawy ludzie, nie patrząc, zgadują... szydło w worku się nie utai... to darmo.
Załapałeś się, braciszku, a raczej piękna pani cię złapała i jeźli nie zapobieżysz temu wcześnie, zaprowadzi cię daleko.
Pan Kalasanty dobył z za surduta fajeczkę krótką i korzystając z tego, iż zmieszany pan Bernard nie odpowiadał, nakładając ją, pocichu szeptał dalej.
— Wszyscyśmy młodzi byli — a ja, choć już latami się do najmłodszych nie liczę, czuję w sobie jeszcze wolę Bożą... Kobiety lubię... aleć, do kata, żeby tak czego, jak tego, nie zbywa na nich!.. Koniecznie tej się waszmości zachciało, której nie można... ha? owoc zakazany!! tak, tak, smaczny, dlatego że zakazany! Ale za każdy taki kąsek przeboleć trzeba i wziąć plagi — to darmo... Kochany Bernardku... zwiń chorągiewkę, póki czas!!
I pogroził mu na nosie...
Bernard stał zamyślony — nie chciał się przyznawać do niczego, a był niespokojnym; w ostatku westchnąwszy, rzekł.
— Któż mi może co zarzucić? a choćbym się i kochał... w mężatce... toć przecie nie ja pierwszy, ani ostatni.
— Ale jeźli komu, tobie to niepotrzebne — biedę sobie kupisz tylko... Znamy wszyscy szanowną matkę twoję, z nią nie ma co żartować. Bernard już niby nie zważając na tę gawędę, dobył cygaro i usiłował je zapalić...
— Jarmark był zły, powiadasz? — spytał, zwracając rozmowę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.