bym dla ciebie, długbym zrobił lichwiarski, aby ci wygodzić — lecz — przyznaj się, w tem coś jest, ja się lękam, do zguby bym ci pomagać nie chciał.
— Uratujesz mnie! — zawołał Bernard z gorącością wielką — dług, zobowiązanie, słowo...
— No — dobrze! — komu? ja zapłacę! — zawołał Kalasanty.
Zmieszał się Bernard i odwrócił.
— Nie mogę powiedzieć!
— No — to ja ci powiem — rzekł, odprowadzając go dalej na groblę, Kalasanty, tak, aby ich rozmowy żadne ucho pochwycić nie mogło. — Chcesz Fanteckiemu żonę wykraść i rozwieźć.
Uderzył się w piersi.
— Jak Boga kocham, tak jest! tak jest, ty mi się nie wymawiaj, jam najbliższy sąsiad... ja wiem o wszystkich.
Mój strzelec was wyszpiegował we dwoje na schadzkach za ogrodem wieczorami, to nie bez kozery!
Bernard porwał się za głowę, a potem skoczył, zatulając usta Kalasantemu.
— Na miłość Boga! strzelec? który! ja mu w łeb wypalę...
— Nie masz potrzeby, będzie milczał, bom mu srogo zakazał... ale widzisz, że twoja tajemnica dla ludzi już nią nie jest. Młodzi a zakochani, postępowaliście jak trzpioty.
— Więc taić nie będę — wybuchnął złotowłosy — tak jest, kocham ją, tak jest, rozwodzę ją i żenię się. Złodziejem nie byłem i nie będę — honoru cudzego nie chcę tknąć... Kocham tę kobietę — będzie żoną moją...
— A matka? — zapytał stary kawaler — czy myślicie że ona kiedykolwiek na to zezwoli...
— Gdy się stanie...
— Ale ona nie dopuści...
— Wyrzeknę się wszystkiego — dodał Bernard — dla niej.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.