— Ta! ta! ta! — zawołał Kalasanty — to się tak mówi... Znam was, kochany Bernasiu, i ją znam, piękna jest, ani słowa, ale jeźli z takim człowiekiem jak Fantecki wyżyć nie mogła, jeźli jej z nim źle było... cóż będzie z wami?
— Ona go nie kochała!
Kalasanty głową pokiwał, minę zrobił frasobliwą i poważną.
— Słuchaj — zawołał — tu nie o pieniądze idzie, ale o los twój — pieniądze się znajdą, to głupstwo... lecz — Bóg świadek.. ty nie widzisz w jaką lecisz przepaść — póki czas, cofnij się — zaklinam!
— Już nie czas! — odparł Bernard — słowo dałem, kocham ją, oszaleję, życie sobie odbiorę, ale ona musi być moją.
Kalasanty spojrzał na niego chłodno.
— Ale to już późno — przerwał nagle — trzeba do domu śpieszyć mnie i wam. Do zobaczenia, Bernasiu... nie mówmy o tem, do zobaczenia...
Zbity tak z tropu tym chłodem, Bernard podał rękę drżącą i powlókł się za podsędkiem, który z pośpiechem siadał na bryczkę i kazał jechać furmanowi, żegnając jeszcze stojącego młodzieńca.
Ten długi czas pozostał w miejscu, jakby nie pewny co pocznie, zwolna przystąpił do konia, siadł, i puściwszy mu cugle, pojechał w stronę przeciwną. Chłopak kłusował za nim w milczeniu.
Było około ósmej godziny wieczorem, gdy w dali wśród drzew, nad stawem, ukazał się dwór otoczony znacznemi zabudowaniami. Była to Stadnica pani marszałkowej Znińskiej.
Wśród ciemności wieczora, na tle gęstwiny, w której stał dwór stary, świeciło w nim kilka okien — oprócz tego, kilka innych budowli oświetlonych dom pański otaczało... Zabudowania ciągnęły się szeroko — a niezbyt daleko od dworu domyślać się było można wioski, w której gdzieniegdzie błyskały drobne okien szyby. Cicho było dokoła,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.