tylko młyn nad stawem szumiał i stukał niezmordowany.
Minąwszy go, Bernard znalazł się wkrótce u bramy wiodącej w dziedziniec, którą chłopak, zeskoczywszy, otworzył. Dosyć było skrzypnięcia jej, ażeby się ktoś ukazał na ganku szerokim, podpartym słupami grubemi. Bernard, nie dojeżdżając do niego, skoczył z konia i pieszo się zbliżył ku domowi. Na wschodach czekał nań już słusznego wzrostu mężczyzna, który mu się ukłonił nizko, zacierając ręce.
— Jaśnie pani już od godziny niespokojna o panicza — chcieli posyłać nawet.
— Ależ to nie tak późno — szepnął Bernard, wchodząc żywo do oświetlonej sieni.
Odpowiedzi dostarczył stojący tu zegar stary, który właśnie sycząc, ósmą wybijał.
Drzwi przeciwległe od salonu otworzyły się i w nich ukazała się głowa kobieca — bez czepka, we włosach siwych przyczesanych gładko.
Czarnemi oczyma spojrzała na przybywającego i odezwała się głosem łagodnym z wymówką:
— Ale jakżeś się mógł zabawić tak długo; tak byłam niespokojna!
Chłopak podbiegł do ucałowania ręki matczynej i razem z marszałkową wszedł do salonu.
Obszerny ten pokój oświetlała lampa i płonący ogień na kominie... Pani Znińska była poważną kobietą lat blizko pięćdziesięciu, ubrana starannie bardzo, ale czarno i bez żadnych błyskotek. Biały prosty kołnierzyk i podobne mankietki odświeżały ten strój nieco Średniego wzrostu, dosyć dobrej tuszy, silna, matka pana Bernarda wyglądała na to czem była, na kobietę wielkiego charakteru i mocy ducha, rozumną, nawykłą do kierowania wszystkiem, co ją otaczało. Twarz jej niegdyś piękna, dziś jeszcze była uderzającą wyrazem powagi i chłodnej determinacyi. Rozumne oczy wejrzeniem zdawały się sięgać do głębi ludzi, na których je zwracała.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.