włosy ze zgrozy i desperacyi. — Ot — to! Cóż? człowiek już ma dla tych świętoszków serca się wyrzec? My wszystko wiemy, panie Bernardzie, a ja — przynajmniej, wszystkiego się domyślam. Przyjechałeś pieniędzy pożyczyć u Krezusa, a Krezus ze strachu odmówił... No — to siadaj ze mną na bryczkę — pojedziemy razem do Konstantynowa, ja mam kiepski kredyt, ale pszenica nie sprzedana. Epstein da na nią... choćbym przez całą zimę miał suszyć, w takim wypadku nie opuszczę przyjaciela!
Ażeby ocenić tę bohaterską ze strony Zygmusia ofiarę, trzeba było znać jego położenie... Wioska była odłużona tak, iż ledwie miał na niej tytuł dziedzictwa, za podatki co chwila remanenta sprzedać grożono, w miasteczku nie było żyda któryby nie miał wekslu od Zygmusia — ofiara była istotnie wielka, ale nie obiecywała być skuteczną.
Na tę niesprzedaną pszenicę dziesięciu już najmniej ostrzyło zęby, a kilku ją miało uroczyście przyrzeczoną.
Wyglądało to więc raczej na żart niż na pomoc przyjacielską, chociaż Zygmuś, nie znający własnego położenia, łudzący się niewiedzieć czem, rachujący niewiedzieć jak, miał w istocie chęci jak najlepsze.
— Dziękuję ci, panie Zygmuncie, odparł Bernard ściskając jego rękę. Tobie będzie tak trudno jak mnie dostać pieniędzy... a ja mam nóż na gardle...
Domawiał tych wyrazów, gdy ks. Wikary, czy popchnięty przez gospodarza, czy motu proprio wstąpił na próg i z miną wesołą, która go nigdy nie opuszczała, przybliżył się do siedzącego.
— Co pan taki pogrążony, panie Marszałkowiczu dobrodzieju zawołał — co to za wieści głupie chodzą? Aleć to nie może być...
Zmieszał się Bernard i wstał ze stołka.
— To są — moje osobiste sprawy... wybąknął nie bardzo wiedząc co mówi — przepraszam ale się wcale tłomaczyć nie mogę — i żegnam panów...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.