We dworze Wikary, Zygmuś i gospodarz obstąpili Bernarda — który ich zbywał milczeniem. Wszystkim im żal było, tego ślicznego złotowłosego, jak go nazywano, zmienionego na twarzy, zbolałego, drżącego, któremu radby był pomódz każdy... ale jedni nie mogli, drudzy taką pomoc ofiarowali której on by był nie przyjął.
Zygmunt uznał słuszność uwag Bernarda i stał ponuro zadumany.
— Czy ja mam kredyt czy nie — dodał — ale ty go mieć powinieneś. — Co to znaczy że majątek matki i że lichwiarz poczeka, ale cóż u stu tysięcy, żebyś pieniędzy nie dostał. Ja ci będę na ten raz rajfurem — jadę z tobą.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, — odparł, pozwól mi już sobie radzić samemu.
To mówiąc nie patrząc na nikogo, pomieszany dostał się do drzwi i wyszedł do sieni. W milczeniu wszyscy mu towarzyszyli, nie odzywając się więcej pobiegł do konia siadł i nie skłoniwszy się nikomu, wyjechał.
W ganku zostali gospodarz z rękami w kieszeniach zadumany, Wikary osmutniały przeciw zwyczajowi i Zygmuś gniewny. Popatrzeli za odjeżdżającym.
— Wiesz co podsędku, odezwał się Zygmuś — zdaje ci się żeś popełnił cnotliwy uczynek, odmawiając mu pieniędzy — a no, jeśli się utopi, albo sobie w łeb palnie — będziesz go miał na sumieniu.
— Ech! ech! rzekł Kalasanty — z miłości już w XIX wieku nikt takiego głupstwa nie robi! — Nie boję się. — Miałem mu dawać na rozwód, o czemby cały świat wiedział? — ale? aby mi Fantecki dom wymówił, a Marszałkowa na wieki ze mną rozbrat wzięła!!
Wikary dorzucił — Niech się troszkę pokręci, pobieduje... a bez grosza do domu powrócić musi skruszony, nie ma jak golizna żeby do skruchy doprowa-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.