dzić: probatum est! Ręką w której chustkę ogromną karmazynową trzymał machnął w powietrzu, a Zygmunt żywo począł:
— Fałszywe kałkuły, mosterdzieju! Pieniędzy chłopiec dostanie — Fantecka uciekła, rzecz rozbębniona, nic już nie pomoże, po cóż go męczyć? Na to nie ma rady! Lepiej koniec przyspieszyć, aby zgorszenia mniej było...
— Jaki koniec? co się asanu śni? oparł się Wikary — rozwodu nasz Biskup nie da! ja go znam! z tego nie będzie nic... Fantecki nie dopuści, Konsystorz ślubów nie rozwiąże... Co najwięcej jeśli seperacyę dostaną, a jejmość w klasztorze osadzą... Więc cóż?
Seperatka za mąż nie pójdzie — a jeśli Bernard i ona psom oczy sprzedadzą, to muszą się świata wyrzec całego, bo się ich nasz poczciwy ludek wyprze jak trędowatych...
Wikary mówił z zapałem — Zygmuś się śmiał.
— Mój ojczulku — rzekł — czy to lepiej gdy się otwarcie rozwodzą, czy jak pani Franciszka która męża porzuciła i żyje z leśniczym na swojej wiosce, albo hrabina, do której jako przyjaciel domu dojeżdża pan Salezy.
— I to złe i to nie dobre! wybuchnął Wikary — zepsucie! rozpusta, zbytki... szkarada... których tolerować się nie godzi... Tak! tak! powtórzył gniewnie...
Pan Kalasanty święcie zrobił, że pomocy odmówił, matka, że o synu słyszeć nie chce... wy tylko młokosy protegujecie te romanse... boście sami po uszy w błocie — a to błoto! błoto!
Zygmunt w śród tego zapału zbliżył się do ks. Wikarego, obie ręce mu położył poufale na ramionach i coś na ucho szeptać zaczął, a potem buchnął śmiechem wielkim. Znać się pomścił, bo Wikary zarumienił się, odepchnął go i czapki zaczął szukać aby odjechać.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.