Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale ja ją kocham! powtórzył Fantecki zrywając się, mnie jej żal... ten młokos się z nią nie ożeni, i ta kobieta zginie.
— Ale jakże ją uratować możemy, kiedy ona sama nie chce być uratowaną...
Zamilkli oba — Grzybowicz chodził po pokoju.
— Znasz Bernarda? zapytał.
— Naturalnie, na nieszczęście za długo dozwalałem mu wstępu do mojego domu — znam go — miałem czas mu się przypatrzeć zbliska. Jest młody w tem się mieści wszystko.
— I to go ocalić może — dodał Grzybowicz — zależy od matki, a matka na to ożenienie nie pozwoli. Ona nie ma nic, lub tak jak nic.
— Tak jak nic — powtórzył Fantecki.
— A jak jemu matka nic nie da — cóż poczną?
— Ale skandal.
— Co się miało stać — stało się — skandal spełniony. Ludzie się więcej pewnie domyślają niż jest. Chceszże na rozwód nie dozwolić i myślisz ją wziąść na powrót? mówił Grzybowicz.
Na to pytanie odpowiedzi nie dostał.
— Kobiety mi żal — kocham ją! mruknął Fantecki — przychodzę do ciebie po radę, nie jestem dosyć przytomny abym sam dziś wiedział co począć.
— Przyznam ci się — odparł adwokat, że wypadek dla mnie jest tak nowym że ja wcale się wśród niego rozliczyć nie umiem, jak wypada postąpić. Czekajmy może okoliczności...
— Tak — przerwał mąż — a tymczasem Bernard, który tu już siedzi po całych dniach u Rumińskiej, jest z nią i ta miłość nieszczęsna rozwija się i rośnie.
— Zdaje mi się że już nawet tak wyrosła — iż o jej pohamowaniu mowy być nie może... Kochany Fantecki należy wyrzec się żony — będziesz swobodnym. Wystaw sobie życie z nią późniejsze... to męczarnia.