na oknach stało pełno, kanarki świergotały w klatkach, stary mops wyszedł mrucząc Mecenasa obwąchać, a stara Prozorowiczowa wstała od krosienek z włóczkową robotą, dygając gościowi.
Na znak jakiś tajemniczy dany przez męża, wzięła kluczyki i zakręciwszy się fertycznie, jak na swój wiek, wyszła, mopsa za sobą nieodstępnego prowadząc.
Prozorowicz prosił siedzieć — sam poszedł drzwi któremi żona wyszła przymknąć hermetycznie. Twarz miał zafrasowaną. Siedział przy Mecenasie.
— Pan pewnie w tym nieszczęśliwym interesie, albo od syna... albo od...
— Od syna szepnął Grzybowicz, który wiedział że z Prozorowiczem otwarcie mówić było można.
Prozorowicz ręce załamał.
— Tego nam nieszczęścia było potrzeba! zawołał — Marszałkowa, jakkolwiek to hic mulier, choć poznać po sobie nieda, zagryzie się. Licho wie co to nas kosztować będzie a chłopcu na całe życie zaszkodzi.
Nie! nie! — zawołał rękę podnosząc do góry w której trzymał razem tabakierkę i chustkę — nie! niema nieszczęścia jak przez kobiety... Fae — mina! dobrze nazwana... Pfe! pfe! Na zgubę naszą stworzona... Kara Boska — i kwita.
— Panie Burgrabio — narzekać nic nie pomoże, radzić należy.
— A z czemże asindziej przychodzisz? zapytał Prozorowicz.
— To łatwo się dorozumieć, syn matki błaga, aby mu jego zobowiązania spełnić dozwoliła. Kocha się i chce się żenić!
— Zapewne! zawołał Burgrabia — żenić się — jemu, młokosowi? z kim... za pozwoleniem... z tą flądrą.
Tu umilkł gładząc się po łysinie i począł innym tonem.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.