Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/80

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mnie tam do tego nic — niech marszałkowa robi co chce... niech pozwala, nie pozwala... to nie moja sprawa, czy tak czy owak bieda i skaranie Boże.
Zwrócił się potem do Mecenasa.
— Panie! pan już wiek tego szałapuctwa przeszedłeś, człowiek jesteś stateczny, powiedz mi jak sądzisz, ten młokos nieszczęśliwy... czy my go weźmiemy głodem?
— Ani groźbą ani głodem, odparł Grzybowicz, to miłość szalona...
Pochmurniał Burgrabia.
— E! e! machnął ręką — już dziś innej rady niema tylko jedna — mówiłem pani, lecz nie słucha... Ramionami rusza.
Umilkł znowu. Mecenas wzrokiem go do spowiedzi wyzywał.
— Jakaż rada? spytał w końcu.
Burgrabia milczał długo.
— Po co ja się mam z nią wyrywać — rzekł — ja jestem człowiekiem starego autoramentu — i o sprawach ludzkich inne mam niż waszmość panowie wyobrażenia. Gdybym powiedział co myślę, śmiechu bym narobił z siebie — oczy byście mi zapluli... Dziś sentymenta... sentymenta... a w młodości, panie, sentymenta!... takie mają i bydlęta... Tfu!
Mecenas się skrzywił.
— Nie rozumiem — rzekł.
— Bo to nie sentyment, zawołał stary — to nie żaden sentyment, ale po prostu krewkość młodzieńcza i kwita. Mówiłem jejmości wcześnie, chłopiec młody, krew nie woda, żeń go asińdźka, bo głupstwa się zaczną... Nie! chciała się nim nacieszyć, bała się synowej i ot czego się doczekała... kłopotu i wstydu.
Odwrócił się do Grzybowicza i rozkładając ręce szerokie, a głowę ku ziemi spuściwszy, rzekł w sposobie poufnego zwierzenia się po cichu.