Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/82

Ta strona została uwierzytelniona.

zegar z kolumnami alabastrowemi nie idący, trupią miał fizyognomję. Meble spłowiałe, piec popękany trochę — wszystko razem oblane było jakimś wyrazem martwoty przykrej. Znać, że tu nikt żywy nie mieszkał.
Od gabinetu drzwi stały na pół otwarte, nagle uchyliły się i wyszła powoli w czarnej sukni, blada, żółta, poważna wielce i surowa pani marszałkowa, widocznie nie dała poznać po sobie, iż dźwigała ciężkie brzemię.
— Jak się ma pan Mecenas — odezwała się głosem mało zmienionym, i wskazała mu krzesło, sama siadając na kanapie, a głowę oparłszy zwolna na ręku.
— Dziękuję pani.
— Jeźli się nie mylę, Prozorowicz mi mówił, że z jakimś interesem.
— Tak jest, pani — przychodzę od pana Bernarda.
Marszałkowa zamilkła.
— Jakież to nieszczęście — odezwała się, gdy syn do matki zamiast przyjść sam, obcego pośrednictwa używać musi. Czego chce Bernard?
— Przebłagać panią...
— To trudno, jeźli nie spełni mojej woli — odezwała się matka. Łudzi się Bernard myśląc, że ja przez miłość macierzyńską pozwolę ażeby sobie struł i zawiązał życie. W małżeństwie z kobietą, która raz o obowiązkach swoich zapomniała, nie widzę dla niego przyszłości, na to małżeństwo nie dozwolę nigdy.. Jestem gotowa chwilowe obłąkanie przebaczyć, ale zgodzić się aby tę chwilę opłacał życiem — nie mogę.
Grzybowicz nie wiedział co odpowiedzieć
— Pani marszałkowo, rzekł w końcu — miłość... młodość...