— Ale miejże pani litość nademną! — ręce składając zawołał Bernard — w mojem położeniu to jedyna pociecha gdy ją ujrzeć, gdy z nią słówko zamienić mogę. Jakże ja wyżyję...
— Wszystko to prawda — rzekła Rumińska — ale i nademną litość państwo miejcie... Zresztą Seweryna sama uzna...
Tu z drugiego pokoju poczęła wołać przyjaciółki.
— Sewerynko, moja droga — rozsądź naszą sprawę.
Nadchmurzona, smutna wyszła z drugiego pokoju piękna pani. Nie była to już dziś ta namiętna, rozkochana Seweryna, której uścisk jedyny, pierwszy i ostatni, czuł jeszcze biedny Bernard — ale kobieta, znękana, znudzona, wystraszona, prawie obojętnie patrząca na swą nieszczęśliwą ofiarę — Bernard stał jak winowajca.
Rumińska ustąpiła zostawiając ich we dwoje... Bernard chciwie rękę po dłoń wyciągnął. Podano mu ją z wahaniem się jakiemś...
— Na Boga — aniele mój! — zawołał — tyleśmy przecierpieli! mamyż tak pozostać w tem położeniu dziwnem, zbliżeni a rozdzieleni. Pani Rumińska z domu mnie wypędza... ty — nie mówisz nic. Rzućmy wszystko — zapomnijmy o ludziach, o świecie, jedźmy ztąd, skryjmy się gdzie chcesz... bądźmy szczęśliwi.
Seweryna słuchała obojętnie... roztargniona, Bernard mówił dalej.
— Nie mamy nadziei ażeby się to zmieniło — po cóż czekać? uciekajmy! jedź ze mną... jutro — dziś...
— Nie mogę, nie mogę — słabym głosem odpowiedziała kobieta — trzeba rozwodu. Taki krok pogorszyłby położenie, zniechęcił więcej jeszcze matkę twoją... Fantecki się zgadza na rozwód, to prawnik, musi się postarać, weźmiemy ślub, a naówczas pójdę z tobą na koniec świata.
Bernard słuchał jakby nie rozumiejąc — wyrwało mu się wreszcie:
— A! ty mnie nie kochasz.
Oczy Seweryny błysnęły.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.