się w danym wypadku znaleźć miała. Po wyjeździe marszałkowej, choć chłodne już dni nastały, godzinami stał w ganku, poglądając ku miasteczku. Czynny był zresztą wielce, chodził wiele i wywiadywał się, i w humorze jego wielkiego strapienia widać nie było.
Trzeciego dnia po wyjeździe — stał w ganku i spoglądał ku miastu, gdy w dali ukazała mu się postać, którą ze wzrostu i ruchów poznał, niemogąc dojrzeć jeszcze rysów Bernarda. Piękny młodzian złotowłosy, trzymał się zawsze bardzo prosto, chód miał zręczny i żywy, omylić się nie było podobna, bo dwóch tak pięknych i szlachetnie wyglądających w mieście nie było.
Ubierał się przytem nadzwyczaj starannie i miał pewien oryginalny sposób noszenia kapelusza, sobie właściwy, cylinder — to najobrzydliwsze ze wszystkich nakryć głowy, jakie się ludziom wynaleść udało, najnielogiczniejsze i najniewygodniejsze, cylinder u niego siedział na włosach jakoś tak zręcznie i swobodnie, choć nie na bakier, że się stawał znośnym.
Poznawszy kochanego panicza, Prozorowicz, zamiast nań oczekiwać w ganku, umknął natychmiast do pokoju, i żonę popędziwszy do krosienek, bo i ona go już przez okno dostrzegła, sam siadł, w niedostatku innej lektury nad kalendarzem Berdyczowskim, udając wielce w nim zatopionego.
Bernard już mignął przed oknami dworku, a nikt nie ruszył się na jego przybycie — nareszcie drzwi się otwarły i nieśmiało przekroczył próg. Prozorowicz jakby go dopiero zobaczył, wstał z wielkim pośpiechem na powitanie.
Marszałkowicz był zmieszany, widocznie nie pewien jak go tu przyjmą, twarz pełna współczucia starego Burgrabiego, uspokoiła go.
— Drogiego pana mojego! — zawołał...
Poskoczyła i Burgrabina z drugiej strony z wielką czułością.
Bernard nie wiedział od czego zaczynać — bał się starego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.