o Paciorkowskiego, którego raz tylko przydybała, że oknem do garderoby zaglądał, a tak, za to, tylko za to, że o mroku chadzał pod okna panien, dostał dymisyę.
Bernard głowę spuścił.
— Ale ja tę kobietę kocham, ona mnie, ja ją nad życie kocham... pan burgrabia nie wiesz...
Prozorowicz nie dał mu dokończyć.
— To ja wiem wszystko... tak jest, tak jakbym wiedział. Miłość musi być okrutna, kiedyście państwo dla niej tak szalony krok zrobili.
— Matka się przekona — ja zniosę dla niej wszystko: głód, nędzę...
— I to ja wiem — przerwał burgrabia — byle tylko ona ze swej strony równie była wytrzymałą.
— To anioł! — krzyknął Bernard.
— A no! niech i tak będzie — anioł, ale głodny i bez sukienki nie wytrwa on długo...
— Ona mnie kocha!
— A czemużby takiego jak wy kawalera kochać nie miała! — zawołał Prozorowicz — dziwowałbym się, żeby inaczej było.
Zamilkli oba. Prozorowicz ręce włożył w kieszenie od kapoty i chodzić zaczął zamyślony.
— Ja oto szukam środków, żeby jak zmiękczyć panią marszałkowę — rzekł cicho.
Wybyście sami przyczynić się mogli.
— Ale! gdzie zaś — zawołał burgrabia — ja! alboż nie probowałem! Tylkom się na burę naraził. Tu trzeba kogoś innego, coby umiał sprawę serdeczną poprowadzić delikatnie a umiejętnie.
Nagłe zwrócił się, jakby jasna myśl głowę mu opromieniła.
— A gdyby panna Anzelma?!
Bernard nie dał znaku życia.
— Jakto! — spytał obojętnie — panna Anzelma...?!
— A no! już ja wiem co mówię, ale trzebaby rady mojej posłuchać jak doktorskiej, punkt w punkt się jej trzymając...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.