Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/100

Ta strona została skorygowana.

— O! mój ojcze... przerwała skromnie hr. Dorota.
— Szczęśliwi, co tak z Bogiem życie pędzić mogą — rzekł poważnie Tatko — niczego nie zazdroszczę nikomu, oprócz podobnego oderwania się od świata... podniesienia duchem ku niebiosom....
— Ale, zdaje mi się — dorzucił duchowny, — że kto pragnie zjednoczyć się z Bogiem, ten zawsze do tego dojść może. Drogi są wiadome, wskażą je kapłani, co są przewodnikami od Opatrzności wam wskazanemi. Zapewne samemu idąc, łatwo zabłądzić.
— A jednak, ojcze mój, rzekł wzdychając stary — najwyższą zasługą, jedyną może, jest samemu drogi sobie szukać, pracować aby ją znaleść i wytrwać na niej o własnej sile. — Cała wartość życia jest w tej walce ze złem.
— Bez łaski, bez pomocy, bez dyrekcij, bez słowa ożywczego o sile własnej chcieć iść, to zuchwalstwo i pycha — dodał kapłan.
— Bez łaski! a! tak, ojcze kochany, dodał Tatko z przejęciem... wszystko co mówicie słuszne... tylko nie widzę zasługi bez własnego trudu.
— A cóż jest za przeznaczenie kapłanów? — zapytał O. Polydor.
— Lekarze duszy... w chorobie ich się radziemy.
— Nie zaszkodziłoby się o djetę czasem zaradzić, sarkastycznie rzekł ksiądz, wstał i zabierał się wychodzić. — Hrabianka patrzała jak w tęczę na starego. Tatko siedział poważny, zamyślony, tęskny jakiś i smutny.