Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/103

Ta strona została skorygowana.

Tatko stanął i uśmiechnął się, patrzał długo na nią.
— Pani moja! pani moja, odezwał się — na misję w Kochinchinie! — Nie zaprzeczam, że wszyscy w Chrystusie i Kościele jesteśmy braćmi, że i nas obchodzić powinno nawracanie niewiernych mających się stać braćmi naszemi w Chrystusie — ale czyż dziś nam godzi się szeląg odłamać od potrzeb tego nieszczęśliwego kraju, którego dzieci rozproszone z głodu i zwątpienia giną? Czyż dziś, gdy my misjonarze cywilizacji walczym o sprawę Kościoła z barbarzyńską Moskwą, można grosz usunąć jeden od skarbnicy narodowej, niestarczącej na obronę religij i narodowości? Nie jestże to grzechem dawać na sprawy ogólne, gdy ten ogół cały o nas zapomniał, gdy on nas zbywa słowami, urąganiem, szyderstwem, a zalotnie się uśmiecha do katów naszych?
Na ten wykrzyk, pochodzący z duszy, hrabianka chciała odpowiedzieć, ale z gniewu, z wrażenia zbytniego, słowa jej na drżących ustach zamarły.
— Pani winną nie jesteś, dodał stary łagodniej, winni ci, co wymagają takich ofiar od żebraków ginących z głodu. Każdy grosz wyprowadzony z kraju, każdy szeląg oddany nie na naszą sprawę jest, co najmniej, nieświadomości grzechem, przypomnijmy sobie sieroty i wdowy, kapłanów naszych bez chleba... wygnańców bez współczucia....
— Wygnańców? rewolucjonistów, bezbożników, ateuszów, zbrodniarzy, skrytobójców... żandarmów co wieszali.