Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/117

Ta strona została skorygowana.

osłonionej jak mgłą tajemniczą czemś tęskném, opowiadającém o doznanych zawodach życia.
Stanisław nie myśląc co czyni stanął, wlepił w nią oczy chciwe, zachwycone i zapomniał że go prezentowano, że się powinien był ukłonić i powiedzieć coś grzecznego... uśmiechnąć... i t. d. Eliza to postrzegła a kobiety nigdy się nie gniewają, gdy na kim nawet do zbytku silne uczynią wrażenie... usta jej przeleciał pół uśmieszek...
Leliwa upamiętał się nareście i zamiast powitania zawołał:
— Gdyby nie strój rozczarowujący wspomnieniem XIX. wieku, myślałbym żeś pani tą Sybillą, której zbudowano świątynię....
— Zmiłuj się poeto! odparła śmiejąc się Eliza, Sybille były stare, a ja — ja starą być nie chcę, nawet nie wiem czy kiedy potrafię. Mimo lat, choćbym powinna się zestarzeć, tak mi pomyśleć smutno, iż to nastąpić musi.
— Wie pani, zawołał Leliwa, że ci co nie chcą, nie starzeją nigdy?
— Cóż? umierają? spytała Eliza.
— Nie — są zawsze młodzi... starzeje tylko kto się podda.
— A! to się nie poddawajmy! zawołała Eliza.... Mnie nie idzie zresztą ani o blask, ani o piękność, ani o zewnętrzne młodości oblicze, idzie mi o uczucia, o serce, o idee młodzieńcze, z któremi bym się rozstawać nigdy nie chciała.
— Ani ja... mówił od razu oswojony Leliwa...