Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/124

Ta strona została skorygowana.

— Oh! myślisz że mnie oszukać? czyż to ja tego nie rozumiem, że ci do serca przylgnął znowu ten biedny chłopiec, w którym ta Contessina się kocha — Jeszcześ mało się napłakała? Dałabyś pokój....
— Co mi tam prawicie pani matko — spokojnie odpowiedziała Pola — ja się codzień nawykłam patrzeć w zwierciadło i śledzić starzenie moje.... Wiem, żem niemłoda, żem nieładna, choć byłam i ja piękną — westchnęła — ale czyż dla tego kochać mi już nie wolno?
— A do czego ci się to zdało? zawołała matka — do czego?
— Żeby żyć — mówiła Pola — człowiek coś, kogoś do starości, do śmierci kochać musi — tak i ja.... A co to komu ma szkodzić!
— Tobie! tobie! odparła matka — te to nieszczęsne studio, w którym malarze zamieszkiwali, jeden po drugim malowali cię, kochali się w tobie a bałamucili cię, zgubiło dziewczynę! Ja mówiłam zawsze — strzeż się — tyś mnie nie słuchała. Przecież żaden z nich nie dotrzymał wiary.
Pola zamilkła i wedle zwyczaju oparłszy łokcie na kolanach, a twarz utopiwszy w dłonie, patrzała na ścianę.
— I teraz ci się chce za tym znowu do Bolonij — po co? —
— Choćbym zapragnęła zobaczyć co robi i czy z bólu nie umiera — czyżby tak było co złego?
— Z jakiego bolu? zapytała matka — wszak