Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/127

Ta strona została skorygowana.

rzekł Beppo — ani w Rzymie, ani w Bolonii, ani na świecie nigdzie.
— Ja także — westchnęło dziewcze.
Czarny nie śmiał się spytać o Rzym, choć mu serce biło niepokojem — czy tam się też niedowiadywano o niego? Pola to odgadła, zamyśliła się tęskno — spojrzała na ołtarz jakby Pana Boga pytając czy ma pobożnie skłamać i pocieszyć, czy serce rozkołysać na nowo....
— Co się tam dzieje w mojem studio? spytał Beppo.
— Czeka ono na ciebie... matka co dzień pył ściera.
— I nikt się tam nie dowiadywał o mnie? rzekł malarz po cichu....
— Nikt... odszepnęło dziewcze — nikt.
— Tegom się spodziewał, bo któżby mógł i chciał dowiadywać się o mnie? — dodał malarz.
Powoli wysunęli się z kościoła w ulicę. Pola popatrzała mu w oczy, znalazła je przy blasku dnia zapadłe, załzawione, ale dziwnie rozgorączkowane....
— Do zobaczenia — boć się zobaczemy. Ja tu pewnie kilka dni zabawię, dowiem się do was.
I odeszła... Wydał się jej lepiej niż się spodziewa — i to ją uspokoiło.
Drugim, którego los biednego artysty obchodził, był ruchliwy Tatko.
Nic go nie kosztowała wędrówka, do żadnej nie wybierał się długo, ani mu mimo wieku wydała się ciężką! — Jednego dnia siadł do dyliżansu i drzémiąc