— Cóż chcecie, bym wam powiedział? — spytał Beppo.
— Prawdę, dla czego uciekliście z Rzymu i pobledli i cierpicie — a ja — ja wam może dam lekarstwo na chorobę.
Czarny spojrzał.
— Prawda, że chcieliście wziąć rozbrat z nadziejami, które wam wlały spojrzenia pewnej panny??
Czarny się zczerwienił.
— O! nie wstydźcież się, zawołał staruszek, nalewając mu wina — nie ma bo wstydzić się czego. Jest chwila w życiu, gdy się człowiek wziąć daje na marzenia splątane z rzeczywistością w węzeł niesforny, jak nieśmiertelniczki z bławatkami... bławatki więdną i opadają, a wieniec nieśmiertelniczek rozsypany pada. Dzieje się to kochany artysto, gdy człowiek ideał chce posadzić do stolika i zaprasza go na herbatę.
Tobie się także śniło, żeś miał z ideałem jeść podwieczorki i śniadania? przyznaj się, grzéchu w tém nie ma? albo — może — ideał zstąpił z piedestału, jak statua Pygmaljona i wyciągnął do ciebie białą dłoń, mówiąc — chodźmy razem. A potém, ideałowi zachciało się powrócić drzémać na piedestale, tobie marzyć o głodzie i pracować... i asindziej pobiegłeś do Bolonii a statua została w Rzymie, by się dać komu innemu sprowadzić z podnóżka na ziemię.
Beppo już nic nie odpowiadał... a stary mówił uśmiechając się zwolna.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/130
Ta strona została skorygowana.