— Tak, rzekł bladej twarzy pięknej młodzieniec przystając — w Rzymie maleje wszystko... tu mniej zrozumiałem jeszcze co otacza człowieka.... Ananke czytasz na murach... ananke śmierci i cierpienia. Niema prawdy innej nad prawdę bolu i nicości... A jednak?
Towarzysz nie odpowiedział, on mówił dalej.
— A jednak, po za tem wszystkiem co niepojęte, leży jasność i rozwiązanie proste, — nieodwołalne, wiekuiste, do którego tylko umysł ludzki nieszczęśliwy dobić się nie umie... Świat i człowiek nie może być igraszką jakichś sił, które na ślepo grają w ciemnościach chaosu?
— Na pytanie życia odpowiedzą śmierć, westchnął drugi starszy towarzysz — możemy być więc spokojni, bo odpowiedź nadejść musi, prędzej, później.
— Dla czego to wirowanie w pomroce?
— Wszystko się kończy tem — dla czego... rzekł drugi....
Zamilkli... powoli weszli do miasta. Różnicę drogi cmentarnej od ulicy żywej stanowiło tylko, że tu ruin było więcej... Coś na kształt człowieka ruszało się w cieniu pod drzwiami, na chodnikach...
Przez otwarte drzwi widać było świecące stare lampy rzymskie nowemu światu, który o dziadzie zapomniał... Ludzie znużeni pili wino u stołów... kobiety kołysały dzieci... miłosna para, która na chwilę zapomniała życia, szeptała pod murem... coś o szczęściu, a kryła się, bo by z niej śmiała się rzeczywistość głodna i odarta.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/14
Ta strona została skorygowana.