Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/15

Ta strona została skorygowana.

Minęli kolumny, rozwalone portyki, świątynie zmienione na sklepiki... tu świeciło w oknach raźniej... napływowy żywioł europejski przyniesionym zkąd inąd ruchem, usiłował się obronić tutejszej śmierci i skrzepnięciu.
Tu już Rzym nie był sobą... ale cudzoziemską gospodą... niby namiotem w pustyni... Domy zdały się poprzesadzane zkąd inąd jak ludzie. —
Naprzeciwko Minerwy stała gospoda otworem, w gospodzie były aksamitem wybijane sprzęty i zwierciadła i komfort i powszednia życia fizijognomja... tu można było odetchnąć. Trupa Romy nie widać ztąd było.... Oba podróż i usiedli i czoła ich rozfałdowały się nieco...
— Smutny ten Rzym, rzekł młodzieniec, ale ta żałoba jego pociąga... rozmiłowuje się w nim jak w grobie ojca... Dla nas ten straszny upadek, święcący kośćmi tysiącoletniemi jest lekarstwem — odciąga od myślenia o własnym....
— Gdyby porównanie do zbytku niebyło drobnem i trywialném, rzekł drugi, porównałbym Rzym do kościotrupa bydlęcia na ukraińskim stepie u studni... Czyni mi to samo wrażenie....
— Ukraińcem jesteś nawet nad Tybrem, rozśmiał się drugi, — ale porównanie złe całkiem nie jest może.
Jak ten koń, którego kości w stepach bieleją i rzymski świat leciał, wlokąc za sobą wóz ludzkości — aż padł.
— Ja tu nic nie widzę prócz bielących kości. —