Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/152

Ta strona została skorygowana.

Due... fe... e!... Jest to skrócone nazwanie kawy; kilku gra w domino, nowi przybysze oglądają na ścianach freski, jeden się sparł o uszak i rozpatruje po ulicy. Stary żebrak pies, który w pewnych godzinach siada prosić o jałmużnę u Leprego, teraz czatuje w progu Grecco, z miną niezmiernie grzeczną i cywilizowaną. Nauczywszy się być na łasce nieznanych, udaje że jest serdecznym przyjacielem ludzi, których w życiu nie widział.
W pośrodku izdebki z olbrzymiem cygarem w ustach, jak kolos rodyjski z rozstawionemi szeroko nogami, w boki podparty Wacio, zdaje się tu królować. — Wistocie tu on jest w swoim żywiole, tu się czuje w domu. Kawiarnia... jego świat....
Niedaleko w kątku, zadumany, oparłszy się o ścianę siadł Beppo....
Rozprawy toczą się żywe we wszystkich w świecie językach. Reprezentanci wszystkich narodowości, Grecy, Amerykanie, Niemcy, Moskale, Francuzi, Polacy gwarzą z młodzieńczą werwą i śmieją się z artystyczną swobodą ludzi, którzy się nie boją przyszłości, bo jej nie mają. Loterja szczęścia wyciąga z tych kilkuset czasem jednego, co się wybije w górę jak Cornelius, Schnorr.... Overbeck... Thorwaldsen, często długie lata... niema wybranych... każdy z tych biedaków po stoczonej walce idzie o kiju pielgrzymim do kraju siąść w zimnej pracowni, z wystygłem sercem tęsknić po młodości i tworzyć dla grosza bezmyślne komunały.
Ale wspomnienie owych chwil spędzonych w Rzy-