Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/16

Ta strona została skorygowana.

— Ja przez nie widzę jeszcze konia....
Jeden z nich ziewnął, drugi westchnął, drzwi się otwarły i wesoło, raźnie wszedł trzeci, z wielkiego świata wykwintem ubrany człowiek, młody jak oni....
Na twarzy jego najwięcej było widać młodości, więcej niż myśli i ducha; śmiały się oczy, usta, czoło, pukle włosów... zęby białe i wąsy najeżone....
Młody a smutny spojrzał ze zgrozą i pomyślał może — Czy to nie świętokradztwo, być tak wesołym w Rzymie?
Było to wesele widocznie przywiezione w tłumoku, zkąd inąd, nie tu wyrosłe... zagraniczne, rodem z tej ziemi, która na stypie tańcuje. —
— Cóż wy tu tak w chmurach siedzicie? zaśpiewał głos młody... co wam to jest? czyście głodni? pomęczeni? czy okradzeni? czy was antykwarjusz oszukał, czy ziomek jaki w imie ojczyzny z worka krwi złotej upuścił. — Mówcie!!
— Nic... nie mamy ci do odpowiedzenia, poprostu rzekł smętny wędrowiec, wracamy z Miciem z Via Appia i upiliśmy się tęsknicą...
— Bo któż też kazał wam tak niesmacznego próbować napoju? napijcie się szampańskiego, ocuci?
— A! ty wierzysz, że szampańskie nie jest emetykiem zamaskowanym? spytał smutny.
— On jest, dodał drugi, w tym wieku szczęśliwym w którym można truciznę jeść łyżkami... a w trumnie romansować... młodość!
— Dajże ty mi pokój z młodością, obrażony odparł elegant, nie jestem blanc-bec... ale mam