Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/17

Ta strona została skorygowana.

uczciwą szlachecką naturę, która trawi nawet weltschmerz, gdy głodna... Ja życie jem jak szparagi od grubszego końca, a drugi twardy rzucani precz....
Rozśmieli się.
Nim pójdziemy dalej, wytłumaczmy iż trzej panowie rozmawiający wszyscy należeli do tej narodowości która niedawno jeszcze zwała się polską, a która dziś wprawdzie się przyznaje do pochodzenia, jednak jak najstaranniej rozgatunkowuje sama, na koronjaszów, wielkopolan, prusaków, galicjan, krakowian i t. p. — Smutny a piękny młodzieniec pochodził z królestwa niegdy kongresowego, towarzysz jego starszy z Ukrainy, ostatni wesoły przybysz z wielkopolski. — Pierwszy z nich, możnej i słynnej rodziny potomek, zwał się Stanisławem Leliwą, drugi z ruskiej, starego rodu, może niegdy książęcego, miał imię Micio Zmora, trzeci był nawet hrabią i szczycił się imieniem Romana Lutyńskiego.
Leliwa był trochę poetą, marzycielem i duchem tułaczym, szukającym prawdy po świecie. Ukrainiec szukał szczęścia, ale zaglądał czasem do puszki Pandory, która się zowie księgą mądrości ludzkiej, wielkopolanin szukał rozrywki, a dowcipu całego i wykształcenia używał ku uprzyjemnieniu tej przejazdki, którą nazywał czasem farsą a niekiedy ciężkiem brzemieniem życia.
Hr. Roman ziewnął spoglądając na zegarek. —
— No cóż? spytał, czas na nasz obiad, — przecie dwóch z nas ma być gospodarzami, a przyjmując dostojnego weterana i szanownych współobywateli ima-