żeniu — odezwał się Tatko — i pytam pana gdzie się nasze towarzystwo podziewa?
— Jakto? pan z niemi nie był?
— Nie — na chwilę odszedłem.
— A! no! to pewnie do domu wrócić musieli, i przyznam się panu, że się temu nie dziwię — mówił Ukrainiec. — Wszystko to bardzo piękne, słowa niema, ale ja z posągami gadać nie umiem... i w końcu ta sztuka, sztuka... sztuka mnie nudzi, mam jej póty!
Stary się rozśmiał.
— Śmiej się pan, ja jestem sobie człek prosty, piękne rzeczy lubię... jednakże w końcu tyle tu tego jest, że trzebaby życie strawić na admiracji... a ja wolę je na co innego obrócić. Wysechłbym na szczepę....
— A jednak przyszedłeś? rzekł stary.
— Ale ba! że nie dla pięknych oczów tych posągów, które oczów nie mają i zdają się wszystkie uśpione lub pomarłe — to pewna.
— Więc dla innych oczu?
— Może! westchnął Ukrainiec.
— Czy to tajemnica stanu?
— Broń Boże — ja nie mam tajemnic, i gdybym je uchowaj Boże miał, poszedłbym się z nich tak spowiadać, jak z uszów Midaszowych... nie wytrzymałbym.
— Więc to oczy pani Elizy?...
— Ale nie! odparł Ukrainiec — ja się ich boję jak ognia. A po co mi to! Ślicznie dziękuję....
— Więc panna Fanny?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/179
Ta strona została skorygowana.