Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/190

Ta strona została skorygowana.

tak krótko błysnęła mu nadzieją szczęścia, uparcie powracał z tém słowem zabójczém na ustach — Nigdy! — Nie wiedział sam kiedy i jak dał się wziąć nadziei i oplątać marzeniu — a teraz gdy wyrzec się ich musiał — nie umiał.... Chwilami zwątpienie i rozpacz go ogarniały, chciał iść, zobaczyć ją, pomówić z nią chłodno, usłyszeć głos — zapewnić się że mu choć życzliwość zachowała — potém lękał się, aby widok jej nie pogorszył na przyszłość tęsknicy.... W takich walkach z samym sobą upływały mu dnie długie.... Zrywał się do męczącej pracy, rzucał ją — wracał do niej... uciekał z domu w okolice, unikał ludzi.
Wielki obraz, którego myśl poetyczna chwyciła go chwilowo i przejęła gorączką, nakreślony był wśród tych boleści ręką drżącą na kartonie małym, mającym do wielkiego i wykończonego posłużyć. Ogólne linije, grupy, niektóre postacie wychodziły wyraźniej, reszta zostawała pomazana i pokreślona w nierozwikłanym rysów chaosie.
Na rozsypanych kartkach widniały niektóre postacie, Mieczysława, Chrobrego, Śmiałego, Kazimierza, Łokietka, świętych apostołów Odrowążów, Jadwigi... Stanisława i t. p. — Z tych jednak materjałów wielkiego obrazu nic o nim jeszcze wnosić nie było można. Pojęty i wykonywany w nierówném usposobieniu, w febrze, naprzemian potęgującej siły i oziębiającej nosiły cechy pochodzenia... styl jeden je nie łączył. Sam Beppo przeglądając co zrobił, nie był tém zadowolony, ale według siebie sądził, że gdy mnóstwem