Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/199

Ta strona została skorygowana.

rotondę Cecylij Metelli, rozwalone mury zameczku średniowiecznego, ogrodzenia sadów pełnych ciemnej zieleni i wyskakujące z nich słupy bram z wazonami na głowach.... Gdzieniegdzie z pośrodka kłębiących się krzewów, wystawała jakby wyrywając się z niewoli pinja z parasolem gałęzi i czarny cyprys jakby wykuty z marmuru, z którego zbitych gałęzi wyglądały wnętrzności pnia białawego poplątane dziwacznie i potrzaskane ze starości.
Przed chatą fantazyjnie usadowioną na kupie ogromnej gruzów jakiegoś grobowca zamienionego w jedną cegieł bryłę — wśród opadłych z niej gzemsów i żółtych głazów... siedział sam jeden Stanisław... patrzał na rękach podparty... myślał czy płakał, trudno poznać było....
Wrócił na tę grobową drogę Appijską, jakby na stanowisko dawne żywota, z którego zszedł, którego żałował i od którego na nowo chciał rozpocząć pielgrzymkę. — W duszy jego była niewysłowiona ciemność, owe pierwsze najstraszniejsze zaćmienie — z którém w młodości tak duszno!
Serce jego rzuciło się całe, uwierzyło, kochało, rozradowało, ozłociło... i zawiodło i zdawało się pękać z boleści. Ta niewiasta, która dlań była obrazem Bożym na ziemi, ta męczennica niezrozumiana, nieszczęśliwa, błagająca uczucia... żądna czystej miłości aniołów... okazała się ładną lalką bez serca, bez myśli, bez czucia i bez szlachetności.
Jeśli ona była taką — jakaż już mogła być lepszą? — A więc cały Boży świat stawał się nie-