Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/20

Ta strona została skorygowana.

— Co słychać? ja byłem dziś w Watykanie, oglądałem muzeum! Mówią że arcydzieła, ale to gabinecik nie galerja, to się nie umywało do Drezdeńskiej.. Par exemple, święty Piotr... co innego... folwark by można szlachecki pomieścić we środku... Ale Rzym nudny...
— Masz słuszność baronie Marceli — rzekł Roman, jestto rzecz przyjęta, że Rzym trzeba admirować, ale to... c’est un trou...
— Cichoż! przerwał niecierpliwie Leliwa....
W tej chwili wchodziło dwóch nowych gości, jeden Prusak, bardzo przyzwoity człowiek, milczący i zamyślony, drugi Poznańczyk, którego twarz ospowata, nie pokaźna, wydawała człowieka pracy nie bardzo nawykłego do śwata. Był ubrany jak do obiadu, ale z kapeluszem i rękawiczkami widocznie nie wiedział co robić. Książka gruba wystawała mu z kieszeni bocznej. Milczący był równie jak towarzysz i do tego towarzystwa nie przystawał, skłonili się sobie zdala.
Razem prawie wszedł artysta, który zbywszy się bluzy codziennej, we fraku wyglądał jak w pożyczanym.
Był to człowiek młody, twarz intelligencij pełna, ożywiona, ale onieśmielony widocznie po za obrębem Café greco.
Całe to gronko, choć się niby znało i niby łączyło, ledwie mogło do siebie przystać. Zdala można było dostrzedz wejrzeń, uśmiechów, ruchów, znamionujących pierwiastki, nie chętnie się zbliżające do siebie. Ale jeden węzeł łączył ich wszystkich, byli to