chodzisz — odchodzisz? — dąsasz się, męczysz mnie... Widzisz że jestem chora....
— Nie chcę być natrętnym....
— Tak, boś ostygł, boś zobojętniał dla mnie...
— Pani, rzekł po namyśle, hamując się Stanisław — nie ja to ostygłem i zobojętniałem, mam jedno z tych serc, co nawet łzami zalane goreją.
— Więc znowu scena zazdrości i znowu głupie te podejrzenie o Wacka, który mnie bawi swemi dzieciństwy?
— Nie — nie — żadnej sceny więcej, dodał kłaniając się Staś — tylko pożegnanie.... Być bardzo może iż wyjadę Rzymu.
— A! zawołała Eliza, której się zrobiło nagle żal człowieka przed chwilą natrętnego — rzuć-że te dąsy, proszę... pojedziemy razem.
Stanisław spojrzał na nią z politowaniem, zarumieniła się mocno oglądając się, oczy jej padły na zwierciadło zdradliwe i z przenikliwością kobiecą odgadła... wszystko....
— Ja ci przysięgam że jestem niewinną — krzyknęła nagle przerażona.... rzucając się ku niemu....
— Ale ja panią nie obwiniam o nic! rzekł z wymuszoną spokojnością Stanisław — nie mam do tego żadnego prawa.
Ukłonił się i wyszedł spokojnie. — I, jak w Rękawiczce Schillera — już więcej nie wrócił. Nie powiedział nikomu słowa, nie poskarżył się, nie jęknął... dwadzieścia cztery godzin siedział zamknięty
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/201
Ta strona została skorygowana.