Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/216

Ta strona została skorygowana.

ślność i wady co nas zabiły — nie umarły? Nie wstydże ci tych ludzi, i tego życia, co się naśmiewa z bolu a grosz sierocy trwoni na wkupienie się do nienawistnej nam rzeszy? I ty — ty poeta... ty Polak... ty szlachetniejszém namaszczony uczuciem... pójdziesz z niemi wplątany w to koło wirujące tańcem rozpustnym, gdy matka kona?
Wierz mi Stasiu, tych słów jabym się nie ważył powiedzieć głośno, wyśmianoby mnie za moją polakerją, ale ja wierzę w ciebie i tobie to mówię, bo poczujesz w słowie i głosie moim, że nie czczy rzucam ci dźwięk do ucha, — ale jęk ze skrwawionej piersi dobyty.
Chodź ze mną — uzbrój się w odwagę... upakujemy twoje tłumoczki... w świat! w świat! ku swoim! do pracy, — a niezdrowe amory zostaw tym znoskom, z których nigdy ani potrawy, ani kurczęcia nie będzie.
Nie ma rzeczy przeciwniejszej wielkiej miłości, którą ja apostołuję, nad małą miłość taką, co święte uczucie wystrzyga na drobne kawałki, na istną zabawkę dziecinną.
Żywym krokiem poczęli iść w miasto. Staś nie odpowiedział, był przejęty — a jednak jeszcze nie uleczony.
— Słuchaj ojcze... dobrze, rzekł w końcu — jadę, słowo ci daję — rzucam Rzym i chorobliwe moje szały, wyrzekam się ich... ale pozwól — a! nie śmiej się ze mnie — raz tylko zjawię się jak cień Banka