przy ich wesołej zabawie z ironią szatańską na ustach... tylko na chwilę.
Tatko wlepił weń oczy. — A wiesz co to znaczy? rzekł. — To znaczy, że jeszcze do ludzi i uczucia, które zawiodły, przywiązujesz wagę, że pragniesz zemsty, że myślisz iż na płochych tych sercach, które jak wody lada wiatr marszczy i wygładza — twoja ironja i oburzenie wrażenie sprawi trwałe.
Więc ich cenisz zanadto.... Sąż godni, abyś im ironią gorzką rzucał w oczy, od których się ona jak studencka piłka od muru odbije?
Wierzę, iż ta zemsta zrobi ci chwilową przyjemność... ale nie ręczę, czy niedogasłego nie rozetli płomienia. — Idź, jeśli chcesz, ja na ciebie w twojej gospodzie czekać będę.
Stanisław się zawahał...
— Czekaj na mnie, bądź co bądź, daję słowo że powracam i wyjadę... ale dziś — muszę ich pożegnać!
Nieczekając odpowiedzi ścisnął rękę starego i poleciał.
Tatko opuścił głowę na piersi i powlókł się w miasto milczący.
Nie poszedł już do gospody Stasia aby tam czekać na niego, ale do domu. Był znużony. Droga na Piazza di Spagna wiodła go po pod mieszkanie hrabinej, której balkon wystawał na małą uliczkę. W oknach blade światło migało za storami, w uliczce było pusto. W chwili, gdy mijał balkon, na którym nie widać było nikogo, cień jakiś przesunął się przed nim, zerwawszy nagle od przeciwległego muru.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/217
Ta strona została skorygowana.