Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/222

Ta strona została skorygowana.

— A teraz, mam honor pożegnać.
Eliza nie mówiąc słowa, skinęła głową... Stanisław postrzegł mnie, bom nieco się od okna oddalił i pochwycił pod rękę, wiodąc do progu.
— Muszę i pana pożegnać — rzekł mi, powinszować szczęścia i jako wieszcz wyprorokować mu przyszłość...
— Naprzykład? spytałem.
— Niezdrowo jest klęczeć na zimnej posadzce... i z obawy, aby tej pokory ktoś nie zobaczył... uciekać się kryć do garderoby.... Trzeba mieć odwagę klęczenia w obec całego świata i pokazania czoła ludziom.
— Czy pan mnie ma za tchórza? spytałem.
— Nie — ja pana mam za trzpiota.... Czy chcesz się bić za to nazwisko... czy potrzebujesz innego?
— Ale daj mi pan pokój z bitwą, zawołałem śmiejąc się — czy chcesz pan kompromitować kobietę — niewinną.
— Masz pan słuszność, rzekł — maluj dalej i unikaj wzorów wyższego towarzystwa.... W ogóle — jakeś się mógł przekonać — kształty nie są klasyczne i dusze także. Bądź zdrów.
— Czy się na tém skończyło? zapytał Tatko.
— Otóż nie, w chwili gdy mi te rady dawał, nadbiega pani Eliza, znać bojąc się historji jakiejś.
— Zaklinam pana, rzekła do niego, nie bądźże... tu jej słów zabrakło — nie bądźże dzieckiem... nie każ mi żałować żem była za dobrą... za nieopatrzną....
Stanisław wyprostował się sztywno.