Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/228

Ta strona została skorygowana.

zestarzał, pochylił się — zbliżyła się doń, sądząc, że może godzina nawrócenia wybiła....
Myliła się w tém, ale nie omyliła, dostrzegając symptomy zwątpienia i przeczucia mogilne.
Tylko czuł, że wkrótce... przyjdzie zamknąć rachunek wielki, dosyć burzliwego żywota.


W jednym z tych klasztorów rzymskich, stojących pustkami, przy opuszczonym kościółku ubogim, do którego mało kto kiedy zajrzał, Tatko dostał u przyjaciela szkolnego, księdza wygnanego z Polski niegdyś przytułek we dwóch czy trzech pokojach, które sobie kazał wyporządzić.
Cały ten dosyć rozległy gmach, opuszczony od dawna, w części znacznej nie zamieszkały, był tylko łaską klimatu łagodnego, trzymającą się ruiną. Mieszkanie Tatka wybrane wśród niezajętych cel i sal opuszczonych, wyglądało porządniej niż inne, ale napiętnowane było oryginalnością tego, co je zajmował.
Okna wychodziły na mały placyk, w którego rogu świecił ów napis oznajmujący urzędowe śmietnisko:

Immondezaio.

Naprzeciw był długi mur z poza którego wyglądało trochę rozbujałych zarośli i kilka ścian domostw odrapanych. Ale w Rzymie najlichszy kątek, najbrudniejsza ściana ma w sobie coś malowniczego i artystycznego. Wśród nieforemnych brył, sterczy gzems przedziwnej roboty, lub złom kolumny kosztownej.
Tak i tu było... Z okna Tatka na pusty plac